Joanna Mueller
kardioakordy
kardioakordy
czasem to jest jak tętent kopyt, wściekle oślepła galopada
i ogłuszenie takim zgiełkiem, jakby ktoś nagle zwęził światło
czasem – podskórne echo morza, cicha ucieczka odpływnej fali
albo podstępny, choć wylewny, postęp przesiąkających wałów
są dni, gdy jest jak dialog świetlny, przeciągłe wycie buczków mgłowych
bezpieczny powrót z ciemnych głębin w rytm zatokowy, do portu aorty
niekiedy – niemy trzepot szprotek w splotach węzłowych, naczyniach chłonnych
i pulsowanie współczulne stada, kiedy umyka przed pogonią
odzywa się jak kanonada, wdziera wybuchem w śpiące miasto
bądź jest skradaniem się partyzanta, nerwem strzaskanej leśnej gałązki
oto prowadzi jak przewodnik – nocnych uchodźców przez grzebień graniczny
lub zdradza: błędną drogą przewodzeń zwodzi ich prosto w zastawek wnyki
czasem podniośle: jak łopot flagi, jak wahadełko w tętnie bliźniaczym
albo dobitnie – jak odgłos wieńca porzucanego w dół owalny
jest i rozruchem, skandalem skandowań, wrzaskliwą tłumów preekscytacją
krzykiem komórek w zły poranek, szumem agresji agregatu
może zarażać: śmiechem tubalnym, kordialnym ściskiem przywodziciela
a kiedy indziej to jest przewlekły, nieuleczalny bezmiar załamka
bywa też głośnym do drzwi kołataniem, wtargnięciem ciosów, włamem ścichapęk
albo odwrotnie – to gość serdeczny, który nieśmiało staje w przedsionku
jest wreszcie pewnym ruchem rysika – kreśli oś serca, stożek tętniczy
jest pierwszym tonem, błogosławionym – i miłosierdzia strugą z wnętrzności