Tadeusz Dąbrowski
polaco
Auszüge aus Geisterströmung
auf dem Nachtrücken, rücklings nackt
(und)
die Raumstation tief am Horizont, die Schlafhütte am Hang, das Gen-
labor, die Notaufnahme, die Bankenzentrale, das Studio
aus rohen Brettern und Fliegengittern, wenn das Zirren
wieder einsetzt und der Wind nach
Mitternacht, die ersten matten Vogelstimmen, noch
sind die Sterne zu sehen, der Termitenhügel
nebenan, der stille Helikopter-
platz, wir
liegt schlaflos
Geschlecht weiß, Hautfarbe
weiblich –
als die Tiere
noch Menschen waren, unteilbare Arten-
sprache aller –
das Gras
läuft überland, hügelan, hügelab, wird Reis
und Tee und wieder Gras –
dann Hände wie Zungen, die erste
Grammatik –
neunhundert Seelen, noch behaart –
Vertrauen war ein Geruch – wie sein Geruch
in sie eindrang, wie er ihre kalten Glieder bewegte und in Schlaf
fiel und nur der Geruch noch
sie von innen bewegt
und dieser Wille
in den Gerippen am Straßenrand, die Fliegen
verkaufen und Plastikbrillen
atmende Flechtwand, und wir
wie eingesickert in die Tropenlaken, ineinander tätowiert
vor dem aufdämmernden Morgenruf – ein überwacher
Lizzard, in dessen Neonbauch durchsichtig
leuchtend die Libellen schliefen, Drachen-
fliegen, Ginger Bee
eating you alive
ich ist der Vogel-
darm, durch den sie reisen müssen, schlafende Keime, und ich
ist das Schlafende, das reist
auch die betende
Mantis, ihr Morgenmurmeln aus Armen und Atmen
mit dem züngelnd zurückgelassenen Echsen-
schwanz im Bauch, dem durchsichtig
fiependen Handphone
das leuchtende Mädchen, das
durch die Vorabendstadt fährt, vernieselter Asphalt, noch
Stoppelränder, noch Tank-
flecken, Teerfallen, geschirrtuchkleine
Grundstücke, es trägt seine Brille nicht, weil das Mofa
den Weg weiß, das Mofa
sieht alles
ich leckt
daran, eine dünnhäutig geäderte Folie, durchscheinend schwarz, und
die Halden
inmitten der Landschaft, im Vorübergleiten, ihr Flackern
unter der Haut, Flattern
über den schwelenden, schwitzenden Säcken, ich leckt
daran, im Vorüber-
gleiten
nur Materie hat
Materie geschaffen, niemand schuf wir, wir erst
erschuf Gott –
wozu
Gas
war die älteste Stille der Welt –
nickt ich, in ein Kopftuch
gebunden, bodenlanges Lächeln im Sehschlitz
der Gastkultur: tolerance, yes – nickt
ich (unrein), nickt, nickt: prayers for
a better world, yes, yes –
wir reisten, (eher:) wurden gereist, irgendwer
zahlte das Zimmer, gab uns ein Kingsize-Bett, einen Vorhang
aus Regenzeitrauschen, wir schon ein Dschungel
aus Haaren und Zähnen, darin dein Rücken
das flickernde Licht löschte, das Rasseln
der Kühlrippen, den Fliegengift-
geruch, wir
sind
Milliarden und Abermilliarden, jeder Cent
davon
führt Krieg
ein paar Wörter retten, Güte
vielleicht, Freude, Erbarmen, oder Freiheit, Vielfalt, Zweifel, oder
Gewissen, oder Mut – die Wörter retten
oder was sie bedeuten, oder retten
überhaupt –
oder wenigstens: und
Flugdrache
in meiner Schulter, rosen-
fingriger
Phönix, in Flutnächten fliegt er aus
mit brennenden Klauen –
alle mit allen
verwandt, noch die Mutanten
mit allen verwandt
De: Geisterströmung. Gedichte. Mit CD
Köln: DuMont Literatur und Kunst Verlag, 2004
Producción de Audio: Literaturwerkstatt Berlin, 2009
[Fragment]
Na plecach nocy, nago na plecach
(gdy)
stacja kosmiczna wtapia sie w horyzont, chatka na zboczu, laboratorium
genetyczne, pogotowie, bank, studio
z surowych desek i moskitiery, i znów brzęczenie
owadów narasta i wiatr wzmaga się po
północy, pierwsze zaspane głosy ptaków, wciąż
widać gwiazdy, kopiec termitów
tuż obok, milczące lądowisko
dla helikopterów, my
leży bezsenne
Płeć biała, kolor skóry
kobieta –
Kiedy zwierzęta
były jeszcze ludźmi, panował niepodzielny
język gatunków –
Trawa
Ściele się przez ziemię, pod górę, z góry, staje się ryżem
i herbatą, i na powrόt trawą –
Potem dłonie jak języki, pierwsza
gramatyka –
Dziewięćset dusz, jeszcze owłosionych –
Zaufanie było zapachem – jak jego zapach, który
wtargnął w nią i poruszał jej zimne członki i zapadał
w sen, i jeszcze tylko ten zapach
porusza ją od środka
I ta wola istnienia
w szkieletach, sprzedających na poboczu drogi
muszki i czary, plastikowe okulary
Oddychająca ściana z wikliny, i my
wsiąknięci w prześcieradła tropiku, wtatuowani w siebie
przed zawodzącym switem – jak rozbudzony
lizard, przez którego neonowy brzuch przeświecają
śpiące ważki, latające
smoki, Ginger Bee
eating you alive
Ja jest ptasim
jelitem, przez które podróżują śpiące zarodki, i ja
jest tym śpiącym, które podróżuje
Także modląca się
mantis, jej poranne litanie rąk i oddechu,
mantis z wijącym się jaszczurczym
ogonem w brzuchu, przeźroczyście
kwilącym handphone
Świetlista dziewczyna
jedzie przez przedwieczorne miasto (mokra szosa, dalej
ścierniste pobocza, plamy
benzyny, asfaltowe pułapki, działki
jak ściereczki do naczyń) nie nosi okularów, bo motorower
zna drogę, motorower
widzi wszystko
Ja liże
cieniutki, żyłkowaty naskórek folii, przeźroczyście czarny, i
hałdy śmieci
pośrodku krajobrazu, w przelocie, ich odblaski
pod skórą, drżenie
nad tlącymi się, spoconymi workami, ja liże
to wszystko w prze-
locie
To materia
stworzyła materię, nikt nie stworzył my, my dopiero
stworzyło Boga –
po co
Gaz
był najstarszą ciszą świata –
Ja przytakuje, uwięzione
w chuście, zaprzepaszczony uśmiech w otworze na oczy,
tolerance, yes – przytakuje
ja (nieczyste), przytakuje, przytakuje: prayers for
a better world, yes, yes –
Podróżowaliśmy, (czy raczej:) byliśmy podróżowani, ktoś
zapłacił za pokój, dał nam łóżko king-size, zasłonę
z szumiącej pory deszczowej, my jest dżunglą
z włosów i ukąszeń, plecami
zasłoniłeś migające światło, przestały brzęczeć
żebra klimatyzacji, zniknął zapach muszej
trucizny,
jesteśmy
miliardami i bilionami, każdy cent
prowadzi wojnę
Uratować parę słów, dobroć,
może radość, litość, albo wolność, różnorodność, zwątpienie, albo
sumienie, albo odwagę – uratować te słowa
albo ich znaczenia, lub uratować
cokolwiek –
albo przynajmniej: i
Latający smok
wyrasta z moich ramion, różano-
palcy
Feniks, w porze przypływu wyradza się ze mnie,
jego szpony płoną –
Wszyscy spokrewnieni ze wszystkimi
nawet mutanty
one z nami my z nimi